niedziela, 18 stycznia 2009

Artyom

Rok temu, w słoneczne niedzielne popołudnie, pojechaliśmy na wschód półwyspu Abszerońskiego. Naszym celem była wyspa Artiom (Artyom, Pirallahi), znajdująca się na północno – wschodnim krańcu półwyspu. Wyspa jest podłużna. i na swoim wschodnim odcinku połączona z lądem usypanym wałem, który został wybudowany po wojnie. Na wyspę można dostać się drogą morską, lądową i powietrzną.
Z Baku jechaliśmy główną drogą na lotnisko, a dalej w stronę Mardakianu. Obecnie na lotnisko prowadzą dwie drogi. Jedna jest przedłużeniem Alei Nieftiannikow i prowadzi południową częścią Baku. Następnie zostawiając za sobą miejską sypialnię – osiedle domów mieszkaniowych, przecina trzypasmową betonową nawierzchnią piaszczysto – kamienisty ugór, prosto na lotnisko. To cudo azerbejdżańskiej myśli technicznej nie posiada ani jednego zjazdu. Było systematycznie wizytowane przez najwyższego, a w dzień otwarcia trasy przejechał nią Mercedesem klasy S z prędkością 200 km/h, o czym hucznie donosiły miejscowe media. Jak każdy Azerbejdżanin, najwyższy lubi szybką jazdę.
Stara droga na lotnisko podobno jest po remoncie i została już oddana do użytku.
Za lotniskiem skręciliśmy do miejscowości Gala. Dalej teren stawał się bardziej dziki, pusty i przykry, przypominając krajobraz po wybuchu bomby atomowej lub księżycowy. Winien takiemu stanowi rzeczy jest przede wszystkim klimat. Roczna suma opadów w tym regionie wynosi tu poniżej 200 mm.
Dojeżdżając do brzegu morza ukazał się nam zjazd na wał. Wałem biegły tory kolejowe zapewniające transport „czarnego złota” i asfaltowa droga. Z drugiej strony wału znajdował się mały port, ze statkami kompanii naftowych oraz starymi rybackimi kutrami.
Z nasypu rozciągał się widok na lądowe wzgórze i górującą na nim latarnię.
Z daleka można było zobaczyć na wyspie sześcienne i szare bloki mieszkalne oraz niezliczoną ilość szybów i odwiertów naftowych wokół wyspy.
Dojeżdżając do pierwszych zabudowań, po prawej stronie znajdowało się lądowisko dla helikopterów obsługujących połączenie wież wiertniczych z lądem.
Dróg na Artiomie nie jest zbyt wiele. Jedna główna ulica wzdłuż wyspy i mniejsze poboczne. Z jednej strony ulicy znajdują się czteropiętrowe, obskurne bloki, którym kolorytu dodaje porozwieszana wszędzie uprana bielizna. Sznury na których wisi pranie są rozwieszane pomiędzy oknami i najbliższymi drzewami, masztami antenowymi, latarniami i innymi pionowymi przedmiotami. Z drugiej strony znajdowała się mniejsza, parterowa zabudowa z drewna lub innego taniego budulca. Też mieszkają tam ludzie oraz ich domowe zwierzęta, które pląsały się po trawnikach.
Jadąc cały czas przed siebie minęliśmy zabudowę i wyjechaliśmy na kolejny księżycowy teren z platformami, odwiertami i innymi szybami.
Na końcu świata czyli końcu wyspy, stała wiata przystanku autobusowego, która doskonale oddawała panujący tam klimat. Cicho wszędzie, głucho wszędzie , …. Co to będzie, co to będzie ?
Przed nami rozpościerał się niesamowity widok. Odwierty na morzu były połączone siecią niezliczonej ilości rur, które biegły nad taflą wody w stronę lądu, jak pajęcze nici. Obok znajdował się stary port, z kilkoma sprawnymi statkami. Niedaleko stały dwie zardzewiałe krypy, osiadłe na mieliźnie. Nie był to jednak wymarły teren. Pośród tego żelastwa krzątali się pojedynczy ludzie, którzy jak widać coś jeszcze tu robią, tzn. pracują. W powietrzu unosił się charakterystyczny zapach ropy, Wpychał się w nozdrza swoją słodką wonią, kładł tłustą maseczkę na twarz. Bo jak to mówiło jedno z wielkich przydrożnych haseł - „Ropa to bogactwo narodowe Azerbejdżanu”..
Ciekawe, że ten w gruncie rzeczy przygnębiający widok i zanieczyszczony do granic możliwości teren, nie powodował negatywnych odczuć. Może dlatego, że nie przyjechałem tutaj z ramienia Greenpeace czy National Geographic. Czułem się jak odkrywca, podróżnik i liczyła się tylko eksploracja nieznanego zakątka ziemi.
W pobliskim barze dwóch tubylców z lekka ogorzałych popijało bliżej nieznane płyny, Ich stan nieważkości podpowiadał, że były to napoje wyskokowe. Widząc nieznajomych o jasnej karnacji poczuli się, jak gospodarze i reprezentanci swojego narodu. Pokazali Jasiowi małą hodowlę kóz i świń w klatce oraz gołębnik z rasowymi odmianami. Naszej białogłowie zerwali świeże astry rosnące niedaleko.
Wyjeżdżając już z wyspy minęliśmy kilka bannerów z wielkimi hasłami – złotymi myślami – wiecznie żywego byłego przywódcy narodu. Podobny obrazek pamiętam z naszej socjalistycznej historii, jednak nie w takim wymiarze.
Podróży w nieznane dopełniło zdobycie wzgórza z latarnią. Latarnia była nieczynna, a drzwi wejściowe były zabite gwoździami na stałe. Mimo tych niedogodności z kamienistego wzgórza rozpościerał się przepiękny widok na wyspę i otaczające ją morze. Hulający tego dnia wiatr, co chwila zmieniał wzory na tafli wody na coraz to nowe, dając nam niezapomniane przedstawienie.
W drodze powrotnej trafiliśmy na niepozorną restaurację „Zeytun” co znaczy w tutejszym języku oliwka. Na środku ogrodzonego terenu znajdował się budynek z kuchnią i salą bankietową, natomiast na około, azerbejdzańskim zwyczajem, domki do biesiadowania,. Wyśmienite i niedrogie jedzenie – barszcz ukraiński z gęstą śmietaną na baraninie, naleśniki z zieleniną, lula kebab – siekana baranina. Znakomite miejsce na wieczorne obiadokolacje, po upalnym dniu przy schłodzonym piwie. Tylko kto przywiezie do domu ?

Brak komentarzy: